piątek, 2 listopada 2012

Zapal światełko


Czasami zdarza się, że spotykając się z konkretną sytuacją bądź znajdując się w konkretnym miejscu, bądź rozmawiając z konkretną osobą, bądź też po prostu siedząc w (konkretnie?) wygodnym fotelu* pozostawionym gdzieś, wydawałoby się, na krańcu bożego świata i rozmyślając nad owym bożym światem, uderza w nas nagle poczucie beznadziejnej pretensjonalności. Taki też będzie ten tekst (jak to okropnie brzmi… Poczułem się podobnie, jak przez cały poprzedni rok, kiedy to rozumiane przez każdego inaczej– teraz wiem już to na pewno – pojęcie tekstu towarzyszyło mi na, nękając mnie niemalże dzień za dniem, każdej lekcji rzygania, podczas każdej próby bezszelestnego pojawienia się w zadymionej rzeczywistości profesora – germanisty). Będzie nad wymiar pretensjonalny. Tak sztuczny i przemyślany, że zapewne z pewnymi jego wersami nie zgodziłyby się nawet moje komórki nerwowe. Podobno jednak  obserwowanie i celowe powielanie konkretnych (sic) zachowań pomaga nam w wykreowaniu samego siebie. A powielenie jednej z moich ulubionych wokalistek przyjdzie mi z niemałą przyjemnością.

Tyle razy przyrzekałem sobie, że więcej podstawowych zasad kompozycyjnych łamać nie będę. Niestety plany, jak zwykle zresztą, spełzły na niczym. Cóż. Musicie przyjąć chyba za regułę, że długie wstępy do pisanych przeze mnie małych dzieł sztuki krótkie i łatwe nie będą. Hipster nie może być mało alternatywny.
Wydawałoby się, że hipster nie chodzi też do kościoła. Przywdziewając dupę w sukienki w krzyże, nosząc po tuzin różańców na szyi w tej samej chwili i zachowując się w sposób jak najbardziej udający ten obsceniczny i pełen rokendrolowego ducha, nie mógłby raczej dzielić przestrzeni z kimś bardziej alternatywnym/niezwykłym/grandżowym i wreszcie – wręcz kosmicznym. Nic bardziej mylnego. Hipster (aus) co niedzielę z nieco posępną, acz pełną ciekawości miną ma w zwyczaju dążyć z rana (rzadziej wieczora – tylko w październiku mu się to opłacało) do świątyni ducha, gdzie wpadające zeń przez wysokie, neogotyckie, wypełnione setkami malusieńkich, wielokolorowych szkiełek okna, promienie życiodajnego światła uwydatniają błądzące przez względnie nieskończone otchłanie drobinki uczulających go cholernie roztoczy, które w owym życiodajnym świetle starają się chyba udawać różowy brokat na skamieniałym licu Belli, chwilę po bezpretensjonalnym akcie ejakulacji zainicjowanym przez czysto wampirzej natury mocno zziajane ciało Edwarda. W ostatni pierwszy dzień tygodnia nie stało się inaczej. Grzecznie i z gracją siadając na jednej z bocznych ławek (z lekką obawą o to, czy w przeciągu piętnastu minut od wstania z łóżka zdążyłem w stopniu przynajmniej miernym ogarnąć moje niezdyscyplinowanie ciało siedemnastolatka umęczonego przychodzącą z niemałym trudem egzystencją statystycznego licealisty), rozpocząłem niecierpliwe oczekiwanie na kolejny już start maratonu wypowiadanych z prędkością światła zdrowasiek, wierzęwbogaojców i innych podtwojąobronów. Jakże wspaniale się złożyło, że oczekiwanie to w dużym stopniu umiliły mi siedzące obok z równie wielką gracją dwie kobiece sylwetki. Z całomszalnej obserwacji wnoszę, że były one blisko spokrewnione (matka – córka/ciotka – siostrzenica), co dawało się zauważyć nie tylko w sferze czysto fizycznej – wręcz identycznie uwydatnione kości policzkowe i małe, acz dosyć wydatne usta, co także w płaszczyźnie wyczucia stylu, którego obie na nieszczęście za grosz nie posiadały. Początkowo zafascynowanie rozpierdalającym właśnie zabytkową świątynie stojącym gdzieś niedaleko za mną małym bachorem zdawało się być tak słodkie, że gestów podobnych nie odstąpiłaby sobie nawet lukrecjowa Katy Perry, z czasem jednak ciągłe niezdecydowanie męczące neurony owych dwóch pań stawało się nie tylko coraz bardziej zauważalne, ale i irytujące tak bardzo, iż w pewnej chwili gotów byłbym pierwszy raz w życiu zamienić się rolą z bliżej nieokreślonym przedstawicielem gatunku Mocheraus i zwrócić rozproszoną i stanowczo niepodzielną  uwagę dam w stronę cierpiącego właśnie na drzewie krzyża porcelanowego Chrystusa.

Obyło się jednak bez zbędnego dydaktyzmu. Jako wzorowy hipster postanowiłem z prometejską wręcz postawą znieść wszelkie kary i przeciwieństwa, jakie zdołało tylko zesłać na mnie zamknięte w kontur trójkąta wielkie boże ślepie. Zdarzenie całe zdołałem nawet obrócić w bawiący tylko mnie – niestety – żart. Po homilii (nie zawaham się wspomnieć, że nic z niej nie pamiętam) zacząłem liczyć wszelkie obrotny na pięcie, jakich w stronę przymusowo chrystianizowanego małolata dokonała para rozanielonych niewiast. Doliczyłem się stu dziewiętnastu, chociaż liczba byłaby zapewne większa, gdyby dodać te wszystkie znikome i trwające zbyt krótko, by nazwać można byłoby je pełnoprawnymi półpiruetami. Średnio cztery na minutę. Nieźle. Gdyby z równą pasją starały się wprowadzić każde z dziesięciu bożych przykazań do wypełnionego wyszukanymi ruchami scenicznymi życia. Tak ładnie i systematycznie. Średnio po jednym na rok. Dekada i niebo stoi przed Tobą otworem.

Nie tylko te dwie, fragmentarycznie zarysowane w chaosie powyższych zdań i w istnej słowotokowej rzyganinie sylwetki zdołały ostatnimi dniami nieźle mnie zadziwić. Wczorajszy dzień pozbawiony został bowiem jakiejkolwiek magii towarzyszącej mu od lat. Ot, zwykłe zapalenie światełka. Żeby było szybciej i bardziej efektownie - w podzielonych na dwie grupy drużynach…

*Zaprawdę sztuką jest napisanie zdania tak, by zawrzeć w nim aż tak dużo jednakowych słów (w końcu kultura jest zjawiskiem powtarzalnym…). Podziwiam moją konkretnie kulturalną i nienaturalnie wyartykułowaną profesorkę próbującą zbadać, poznać i wreszcie wpieprzyć w sztuczne, ciężarne ramy pojęcie kultury. Przyznać muszę, że to bardzo konkretne zajęcie.



Nigdy nie myślałem, że aż tak polubię tę płytę. Łóżkowe klimaty, rozanielony, sofotwo - dziwkarski wizerunek. A jednak. Ostatnio to Survival uczy mnie przeżycia. To rytm, do którego tańczą gołodupne anioły!


1 komentarze:

fable pisze...

Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale mój mózg około północy był w stanie zrozumieć zdanie składające się, jak podaje zaprzyjaźniony Microsoft Word, z 84 słów, dających wskaźnik mglistości 18 wskazujący na język bardzo trudny o przystępności na poziomie studiów doktoranckich - nie miałam pojęcia, że jest to możliwe, dzięki!

Prześlij komentarz

 
 
Copyright © HIPSTERAUS
Blogger Theme by BloggerThemes Design by Diovo.com