niedziela, 14 kwietnia 2013

Ze światła poczęte


Piękna ikonka z fragmentem okładki najbardziej pożądanej książki świata (oj Babciu, któryś moich znajomych jeszcze kiedyś Cię przechytrzy…) musiała nieźle poczekać. Ale jakże odświeżać tutaj coś, czego prototypem, a i efektem końcowym, zająć się musi równie nieświeży jak ostatnia data publikacji, swoją drogą nareszcie tak odległa, - bynajmniej – pogodowo, przestarzały mózg już prawie dorosłego człowieka? Bynajmniej fizycznie, jednakowoż i to do końca niepewne. 

Znowu zapomniałem, o czym miałem napisać. Napiszę więc o tym, o czym piszę zawsze. Czyli o niczym. O niczym, z nadzieją na to, że ultra szeroką perspektywę tego słowa spostrzegam nie tylko ja i nie tylko ja staram się dojrzeć z oddali uwodzących moje oko jego krańców. Znacznie gorzej będzie jednak, kiedy kraniec okaże się jedynie miejscem, na którym kiedyś już moja stopa spoczęła, a samo nic opisać będzie się mogło wzorem: dwa razy promień nic razy nic mi niemówiąca, odwiecznie tajemnicza liczba pi. Co będzie, jeżeli, nic o tym nie wiedząc, biegam po złudnej powierzchni niczego, chcąc złapać, to czego nie ma nie będzie?


Moje miasto niczego. 


sobota, 8 grudnia 2012

Trochę piszczy


Bożeeee! Dlaczego budzisz mnie w środku cholernej nocy?! Zamknij drzwi i dobranoc. Jedź sobie, jedź. Ja z tą mieściną mam do czynienia codziennie. Jeszcze chwilkę. Jeszcze minutę. Pada śnieg. Miła atmosfera. Już tylko zamykam powieki. Na chwilę. Gorąco. Który to już raz przewracam się na drugi bok? Ciekawe, która godzina. iPod rozładował się wczoraj wieczorem, komórka daleko. Nie mogę sprawdzić godziny, ale pewnie jeszcze wcześnie. Pośpię godzinkę dłużej. Gorąco. Upalnie. Pora wstać. Gdzie wszyscy? No tak. Rano słyszałem jakiś głos przez mgłę. Gdzie ta pieprzona bluza?! Jest. Jest i lodówka. Pustka. Światło. Ser. Chlebak. Suchy chleb. Mikrofalówka. Keczup. Herbata. Cukier. Dużo cukru. Fuck. Komputer dalej nie działa. Telewizor. Zegar. Telewizor. Zegar. Telewizor. Zegar. Późno. Laptop mamy. Internet Explorer. Wewnętrzne cierpienie. Właśnie! iPod. Podłączyć iPoda! Nie jestem Chrystusem. Nie zbawiam świata ciernieniem. Google Chrome. Można zaimportować wszystkie zakładki i historię?! Imponujące. Zimno. W stopy najbardziej. Kotłownia. Piec. Zapałki. Ogień. Jak dobrze, że… To nie ma sensu. Zlasowany mózg coraz bardziej domaga się o więcej snu. O kurację. Senną. I to najlepiej długoterminową. Jest już tak wykończony, że każdą z powstających w nim myśli wyrażać musi równoważnikiem zdania albo przynajmniej czymś do niego podobnym. Koniec świata zbliża się krokami King Konga...

środa, 14 listopada 2012

Walking in the rain

Czasami dziwię się samemu sobie. Zamiast z wiatrem we włosach przemierzać właśnie jedną z międzystanowych autostrad naszego największego wroga, bóstwa, przyjaciela i wzoru, jestem tutaj, siedząc na marnym, niewygodnym, obitym brudną ode mnie samego tkaniną krześle i stukając w cholerne, czarne, małe, plastikowe kosteczki z równie marnymi, umownymi symbolami, których znaczenie i fonetyczne brzmienie zakodowali mi gdzieś kiedyś zamknięci w sztywnych ramach szkolnego dydaktyzmu pierwsi nauczyciele. Bezproduktywnie spędzając kolejne godziny na przeglądaniu tysięcy zdjęć, filmów, rozkoszując się kolejnymi linijkami zamienionych w dźwięk pięciolinii, podświadomie płaczę w duszy, że, tak jak ojciec Pio, do perfekcji nie opanowałem zjawiska bilokacji. Że nie jestem tam, gdzie chciałbym być i gdzie chociaż przez sekundę być muszę, bym w liście skrzętnie wypełnionej kolejnymi zadaniami i marzeniami do spełnienia mógł odhaczyć kolejny pusty kwadracik, tak, jak zrobić to będę musiał za kilkanaście miesięcy na przerażającym mnie na samą myśl o nim wstrętnym, ociekającym bezsensownością dzieckiem narodowego systemu edukacji - wieloczłonowym egzaminie maturalnym, który sprawdzić ma poziom mojej bezużyteczności dla sprawy przetrwania tego politycznego, postsocjalistycznego tworu, o który kiedyś, jak legenda głosi, wielu (chyba żartem lub przypadkiem) natraciło liczonego w hektolitrach płynu ustrojowego wszelakiej grupy i odcienia - niezależnie od tego, czy był on utleniony, czy wręcz przeciwnie.



Nie wiem, co robię tutaj, teraz, w tej dokładnie chwili. Starając się wytworzyć iluzję własnego szczęścia, tak naprawdę z nieuleczalną goryczą w sercu większą część swej ziemskiej egzystencji spędzam na obserwowaniu i upajaniu się szczęściem innych. Włażę z butami w blask ich radości, bowiem sam, zbyt słaby, nie mogę zabłysnąć własnym, nieśmiertelnym światłem. Szukam oparcia w samym sobie, bo jestem zbyt silny, by przelewającą się z komory do komory mojego serca gorycz wydalić na zewnątrz, obrzygując kogoś w pobliżu istną wiązanką tego, czym akurat żyją i przetrawiają moje ciągle niespokojne zwoje nerwowe.

Żyję marzeniami. Żyję nadzieją na to, że kiedyś sam będę obiektem lśniącym, drugim Słońcem, w którego zajebistości upajać będzie się mogła większa część polskiego, ba! - ogólnoświatowego społeczeństwa. Żyję nadzieją na pełną wolność myśli i zachowań. Chcę w pośpiechu biegać po ruchomych schodach, chcę bawić się do białego rana, później do wieczora i do białego rana, aż do utraty wszystkich sił. Chcę przeżywać pięciominutowe, wieloletnie i powierzchowne znajomości, romanse, zażarte kłótnie, zauroczenia i zamroczenia. Bawić się w światłach neonów, przy pobłyskujących światłach dyskotekowej kuli, niczym niegdyś, w Studio 54 cała śmietanka artystyczna, polityczna, muzyczna i po prostu śmietanka miasta, które nie zasypia. Chcę o piątej rano jeść obiad na śniadanie, a kolację traktować jako przystawkę do całonocnych igraszek ze spowitym mgłą miastem. Chcę mieć o czym mówić, co wspominać i czym się martwić, nie zasypiając nocami w zagadkowym poczuciu rajcującego mą podświadomość strachu. Chcę robić zdjęcia wszystkiemu co się rusza i jest nieruchome, upamiętniać wszystkie ważne chwile, zarazem pragnąc być na każdym z owych kawałków fotograficznego papieru, który zniesie przecież wszystko. Chcę, aby moje ręce były nieustannie upaprane farbą, dzięki której będę mógł na dowolną powierzchnię przenieść wszystko, co tylko strzeli mi do mojego pojebanego łba. Chcę żyć w szaleństwie i grobowym spokoju. Chcę spróbować, jeżeli nie wszystkiego, to przynajmniej połowy.



Tak naprawdę to jestem szczęśliwy. Jeżeli nie tym, co teraz, to tym co będzie, bo musi być, bo chcę i do tego dążę. Nieustannie krocząc w deszczu marzeń, wpadam w kolejną z kałuż transcendentalnej przyszłości. Ups. Zapomniałem parasola. Zapomniałem, bo tego właśnie chciałem. Krople deszczu spływają po całym moim ciele, zarażając je kolejnymi pragnieniami, a ja modlę się o suszę. Suszę, która istną powódź imaginacji zamieni w Saharę empirycznego poznania.

sobota, 10 listopada 2012

Shit bless you!

Od zawsze klimat lat, w których żyć mi nie przyszło niesamowicie mnie pociągał. Hipisowskie lata siedemdziesiąte, nad wymiar kiczowate osiemdziesiąte, zakochane w grandżu dziewięćdziesiąte no i oczywiście pełne klasy dekady powojenne. Stare fotografie, pamiątki, zapach peerelowskich encyklopedii, mijane - coraz rzadziej niestety - relikty ludowej przeszłości. To temat na naprawdę długą rozprawę (prędzej czy później z nią także rozprawić się zamierzam). Z jednej strony cieszę się, że moda na retro powraca dziś z niesamowicie zwielokrotnioną siłą, z drugiej zaś - cóż, trzeba to przyznać - trend ten staje się niesamowicie męczący. Retro zostać mogą wszyscy. Nie mając pojęcia o istnieniu legendarnych nowojorskich klubów disco, Audrey Hepburn znając jedynie ze zdjęcia z cygaretką, a Jacksona kojarząc ledwo z wydanych po jego śmierci, skrzętnie wyliczonych i wykalkulowanych hitów demonstracyjnych. Moda na mycie wintydż osiągnęła poziom kuriozalny. I to właśnie dlatego, że jest modą. Niezależnie od tego, czy to dobrze, czy źle i jak bardzo popierdolona staje się ta sytuacja przyznać trzeba, że bawienie się w Andy'ego Warhola swoim pseudo - Polaroidem jest niesamowicie przyjemne. Nawet więcej - przyznam się. Zajebiście mnie to jara. Nosząc w kieszeni jakąkolwiek z wersji telefonicznego wynalazku Jobsa - zdecydowanie czarną (kolor naprawdę ma znaczenie - i do Boga, biały wygląda jak kozaczki galerianki z zaściankowej galerii handlowej) nie przepuścił bym ani jednej okazji na zrobienie kolejnego, hipsterskiego zdjęcia na swe instagramowe konto, które przeładowane retro zdjęciami eksplodowałoby w bardzo krótkim przedziale czasowym dzielącym chwilę obecną od momentu, w którym proces zakładania  konta owego został zainicjowany. Niestety wydatki bieżące (oh, God - na które składa się prawie wyłącznie pieniążek na zaspokojenie wołającego rozpaczliwie z głębin wilgotnych wnętrzności żołądka) nie są skłonne do rozdzielenia się, niemalże jak wody Morza Czerwonego przed ręką dziadzia Mojżesza, na dwie części, z czego jedna mogłaby cudem wpaść do zgoła innych głębin – porcelanowych trzewi wieprzowej skarbonki, gdzie spokojnie poczekałaby na cudowne rozmnożenie – także w sposób iście biblijny.





















piątek, 2 listopada 2012

Zapal światełko


Czasami zdarza się, że spotykając się z konkretną sytuacją bądź znajdując się w konkretnym miejscu, bądź rozmawiając z konkretną osobą, bądź też po prostu siedząc w (konkretnie?) wygodnym fotelu* pozostawionym gdzieś, wydawałoby się, na krańcu bożego świata i rozmyślając nad owym bożym światem, uderza w nas nagle poczucie beznadziejnej pretensjonalności. Taki też będzie ten tekst (jak to okropnie brzmi… Poczułem się podobnie, jak przez cały poprzedni rok, kiedy to rozumiane przez każdego inaczej– teraz wiem już to na pewno – pojęcie tekstu towarzyszyło mi na, nękając mnie niemalże dzień za dniem, każdej lekcji rzygania, podczas każdej próby bezszelestnego pojawienia się w zadymionej rzeczywistości profesora – germanisty). Będzie nad wymiar pretensjonalny. Tak sztuczny i przemyślany, że zapewne z pewnymi jego wersami nie zgodziłyby się nawet moje komórki nerwowe. Podobno jednak  obserwowanie i celowe powielanie konkretnych (sic) zachowań pomaga nam w wykreowaniu samego siebie. A powielenie jednej z moich ulubionych wokalistek przyjdzie mi z niemałą przyjemnością.

Tyle razy przyrzekałem sobie, że więcej podstawowych zasad kompozycyjnych łamać nie będę. Niestety plany, jak zwykle zresztą, spełzły na niczym. Cóż. Musicie przyjąć chyba za regułę, że długie wstępy do pisanych przeze mnie małych dzieł sztuki krótkie i łatwe nie będą. Hipster nie może być mało alternatywny.
Wydawałoby się, że hipster nie chodzi też do kościoła. Przywdziewając dupę w sukienki w krzyże, nosząc po tuzin różańców na szyi w tej samej chwili i zachowując się w sposób jak najbardziej udający ten obsceniczny i pełen rokendrolowego ducha, nie mógłby raczej dzielić przestrzeni z kimś bardziej alternatywnym/niezwykłym/grandżowym i wreszcie – wręcz kosmicznym. Nic bardziej mylnego. Hipster (aus) co niedzielę z nieco posępną, acz pełną ciekawości miną ma w zwyczaju dążyć z rana (rzadziej wieczora – tylko w październiku mu się to opłacało) do świątyni ducha, gdzie wpadające zeń przez wysokie, neogotyckie, wypełnione setkami malusieńkich, wielokolorowych szkiełek okna, promienie życiodajnego światła uwydatniają błądzące przez względnie nieskończone otchłanie drobinki uczulających go cholernie roztoczy, które w owym życiodajnym świetle starają się chyba udawać różowy brokat na skamieniałym licu Belli, chwilę po bezpretensjonalnym akcie ejakulacji zainicjowanym przez czysto wampirzej natury mocno zziajane ciało Edwarda. W ostatni pierwszy dzień tygodnia nie stało się inaczej. Grzecznie i z gracją siadając na jednej z bocznych ławek (z lekką obawą o to, czy w przeciągu piętnastu minut od wstania z łóżka zdążyłem w stopniu przynajmniej miernym ogarnąć moje niezdyscyplinowanie ciało siedemnastolatka umęczonego przychodzącą z niemałym trudem egzystencją statystycznego licealisty), rozpocząłem niecierpliwe oczekiwanie na kolejny już start maratonu wypowiadanych z prędkością światła zdrowasiek, wierzęwbogaojców i innych podtwojąobronów. Jakże wspaniale się złożyło, że oczekiwanie to w dużym stopniu umiliły mi siedzące obok z równie wielką gracją dwie kobiece sylwetki. Z całomszalnej obserwacji wnoszę, że były one blisko spokrewnione (matka – córka/ciotka – siostrzenica), co dawało się zauważyć nie tylko w sferze czysto fizycznej – wręcz identycznie uwydatnione kości policzkowe i małe, acz dosyć wydatne usta, co także w płaszczyźnie wyczucia stylu, którego obie na nieszczęście za grosz nie posiadały. Początkowo zafascynowanie rozpierdalającym właśnie zabytkową świątynie stojącym gdzieś niedaleko za mną małym bachorem zdawało się być tak słodkie, że gestów podobnych nie odstąpiłaby sobie nawet lukrecjowa Katy Perry, z czasem jednak ciągłe niezdecydowanie męczące neurony owych dwóch pań stawało się nie tylko coraz bardziej zauważalne, ale i irytujące tak bardzo, iż w pewnej chwili gotów byłbym pierwszy raz w życiu zamienić się rolą z bliżej nieokreślonym przedstawicielem gatunku Mocheraus i zwrócić rozproszoną i stanowczo niepodzielną  uwagę dam w stronę cierpiącego właśnie na drzewie krzyża porcelanowego Chrystusa.

Obyło się jednak bez zbędnego dydaktyzmu. Jako wzorowy hipster postanowiłem z prometejską wręcz postawą znieść wszelkie kary i przeciwieństwa, jakie zdołało tylko zesłać na mnie zamknięte w kontur trójkąta wielkie boże ślepie. Zdarzenie całe zdołałem nawet obrócić w bawiący tylko mnie – niestety – żart. Po homilii (nie zawaham się wspomnieć, że nic z niej nie pamiętam) zacząłem liczyć wszelkie obrotny na pięcie, jakich w stronę przymusowo chrystianizowanego małolata dokonała para rozanielonych niewiast. Doliczyłem się stu dziewiętnastu, chociaż liczba byłaby zapewne większa, gdyby dodać te wszystkie znikome i trwające zbyt krótko, by nazwać można byłoby je pełnoprawnymi półpiruetami. Średnio cztery na minutę. Nieźle. Gdyby z równą pasją starały się wprowadzić każde z dziesięciu bożych przykazań do wypełnionego wyszukanymi ruchami scenicznymi życia. Tak ładnie i systematycznie. Średnio po jednym na rok. Dekada i niebo stoi przed Tobą otworem.

Nie tylko te dwie, fragmentarycznie zarysowane w chaosie powyższych zdań i w istnej słowotokowej rzyganinie sylwetki zdołały ostatnimi dniami nieźle mnie zadziwić. Wczorajszy dzień pozbawiony został bowiem jakiejkolwiek magii towarzyszącej mu od lat. Ot, zwykłe zapalenie światełka. Żeby było szybciej i bardziej efektownie - w podzielonych na dwie grupy drużynach…

*Zaprawdę sztuką jest napisanie zdania tak, by zawrzeć w nim aż tak dużo jednakowych słów (w końcu kultura jest zjawiskiem powtarzalnym…). Podziwiam moją konkretnie kulturalną i nienaturalnie wyartykułowaną profesorkę próbującą zbadać, poznać i wreszcie wpieprzyć w sztuczne, ciężarne ramy pojęcie kultury. Przyznać muszę, że to bardzo konkretne zajęcie.



Nigdy nie myślałem, że aż tak polubię tę płytę. Łóżkowe klimaty, rozanielony, sofotwo - dziwkarski wizerunek. A jednak. Ostatnio to Survival uczy mnie przeżycia. To rytm, do którego tańczą gołodupne anioły!


niedziela, 21 października 2012

Opublikuj


Dziwne... Od tych kilku tygodni, kiedy pewnego pięknego dnia zabrałem dupę w troki, stwierdzając, że tak dłużej być nie może (że pisanie do szkolnej gazety ni jest Mount Everestem moich ambicji, Facebook wcale nie pomoże mi w zrozumieniu istoty suprematyzmu, coraz późniejsze wracanie do domu w żadnym calu seksowne nie jest, a popołudniowe drzemki to permanentna strata czasu) nazbierałem tyle przeróżnych tematów, słów i poukładanych z nich kolejnych linijek tekstów, że napisanie tego pierwszego problemem być nie powinno. A jednak. Może to wina dzisiejszej rodzinnej ekspedycji do dennego parku miniatur (kocham moich rodziców, ale to, co zafundowali mi i sobie dzisiejszego dnia było kompletnym niewypałem, którego swąd poczułem widocznie niestety ja - ojciec (czyt. dziecko) był wręcz zachwycony - czyżby spełnione po latach modelarskie zapędy?) Może wina wisielczej pogody, a może po prostu cholernie niskiej temperatury, której pokojową nazwać nie można i od której zamarzają mi już wszystkie wnętrzności... Jako ciągle niespełniony i zaliczający permanentne, mogące trwać w nieskończoność (dziękuję wszystkim, którzy starają się, bym w stan hibernacji jednak nie wpadł) "zawiechy" artysta, z samej definicji tegoż określenia (pojęcia?) zdecydować się nie mogę. Widocznie taka już moja dzika natura... Właśnie! Dzika. To, na czym mniej lub bardziej stara się teraz skupić wasz mózg jest właśnie próbą ujarzmienia tego, co od bliżej nieokreślonego w swym czasowym źródle pląta się w gęstwinie moich ciężko upośledzonych neuronów...

Konfesjonał wiecznie niezadowolonego, każdego dnia w różnym stopniu zniewieściałego pedała - ateisty (ostatnio ów zaczyna zastanawiać się, czy aby jego ewentualna dusza nie dążyła ku swej agnostycznej naturze), wirtualny pręgierz, na którym zamierza spełniać swoje najbardziej wyszukane sadomasochistyczne fantazje, ale też biczować przywiązanych do niego siłą jego woli wszelkich umysłowych murzynów, estetycznych downów i inne kwiaty zglobalizowanej łąki, które niewyjaśnionym sposobem zdołały wyrosnąć na tej pozbawionej słodkiej wody ziemi. Brudnopis nieco naciąganego humanisty, który sam nie wie, czy chce zdawać rozszerzoną maturę z ojczystego języka. Istny burdel myśli przelanych na wirtualny papier we wzorki z połowy stulecia i też istny dom publiczny, w którym niedokładnie upindrzone równoważniki zdań ruchają się na jednym łożu ze zdaniami wydartymi prosto z antycznych popisów Homera. Nadejszła wiekopomna chwila. Proszę - możecie zacząć penetrację.

 
 
Copyright © HIPSTERAUS
Blogger Theme by BloggerThemes Design by Diovo.com