środa, 14 listopada 2012

Walking in the rain

Czasami dziwię się samemu sobie. Zamiast z wiatrem we włosach przemierzać właśnie jedną z międzystanowych autostrad naszego największego wroga, bóstwa, przyjaciela i wzoru, jestem tutaj, siedząc na marnym, niewygodnym, obitym brudną ode mnie samego tkaniną krześle i stukając w cholerne, czarne, małe, plastikowe kosteczki z równie marnymi, umownymi symbolami, których znaczenie i fonetyczne brzmienie zakodowali mi gdzieś kiedyś zamknięci w sztywnych ramach szkolnego dydaktyzmu pierwsi nauczyciele. Bezproduktywnie spędzając kolejne godziny na przeglądaniu tysięcy zdjęć, filmów, rozkoszując się kolejnymi linijkami zamienionych w dźwięk pięciolinii, podświadomie płaczę w duszy, że, tak jak ojciec Pio, do perfekcji nie opanowałem zjawiska bilokacji. Że nie jestem tam, gdzie chciałbym być i gdzie chociaż przez sekundę być muszę, bym w liście skrzętnie wypełnionej kolejnymi zadaniami i marzeniami do spełnienia mógł odhaczyć kolejny pusty kwadracik, tak, jak zrobić to będę musiał za kilkanaście miesięcy na przerażającym mnie na samą myśl o nim wstrętnym, ociekającym bezsensownością dzieckiem narodowego systemu edukacji - wieloczłonowym egzaminie maturalnym, który sprawdzić ma poziom mojej bezużyteczności dla sprawy przetrwania tego politycznego, postsocjalistycznego tworu, o który kiedyś, jak legenda głosi, wielu (chyba żartem lub przypadkiem) natraciło liczonego w hektolitrach płynu ustrojowego wszelakiej grupy i odcienia - niezależnie od tego, czy był on utleniony, czy wręcz przeciwnie.



Nie wiem, co robię tutaj, teraz, w tej dokładnie chwili. Starając się wytworzyć iluzję własnego szczęścia, tak naprawdę z nieuleczalną goryczą w sercu większą część swej ziemskiej egzystencji spędzam na obserwowaniu i upajaniu się szczęściem innych. Włażę z butami w blask ich radości, bowiem sam, zbyt słaby, nie mogę zabłysnąć własnym, nieśmiertelnym światłem. Szukam oparcia w samym sobie, bo jestem zbyt silny, by przelewającą się z komory do komory mojego serca gorycz wydalić na zewnątrz, obrzygując kogoś w pobliżu istną wiązanką tego, czym akurat żyją i przetrawiają moje ciągle niespokojne zwoje nerwowe.

Żyję marzeniami. Żyję nadzieją na to, że kiedyś sam będę obiektem lśniącym, drugim Słońcem, w którego zajebistości upajać będzie się mogła większa część polskiego, ba! - ogólnoświatowego społeczeństwa. Żyję nadzieją na pełną wolność myśli i zachowań. Chcę w pośpiechu biegać po ruchomych schodach, chcę bawić się do białego rana, później do wieczora i do białego rana, aż do utraty wszystkich sił. Chcę przeżywać pięciominutowe, wieloletnie i powierzchowne znajomości, romanse, zażarte kłótnie, zauroczenia i zamroczenia. Bawić się w światłach neonów, przy pobłyskujących światłach dyskotekowej kuli, niczym niegdyś, w Studio 54 cała śmietanka artystyczna, polityczna, muzyczna i po prostu śmietanka miasta, które nie zasypia. Chcę o piątej rano jeść obiad na śniadanie, a kolację traktować jako przystawkę do całonocnych igraszek ze spowitym mgłą miastem. Chcę mieć o czym mówić, co wspominać i czym się martwić, nie zasypiając nocami w zagadkowym poczuciu rajcującego mą podświadomość strachu. Chcę robić zdjęcia wszystkiemu co się rusza i jest nieruchome, upamiętniać wszystkie ważne chwile, zarazem pragnąc być na każdym z owych kawałków fotograficznego papieru, który zniesie przecież wszystko. Chcę, aby moje ręce były nieustannie upaprane farbą, dzięki której będę mógł na dowolną powierzchnię przenieść wszystko, co tylko strzeli mi do mojego pojebanego łba. Chcę żyć w szaleństwie i grobowym spokoju. Chcę spróbować, jeżeli nie wszystkiego, to przynajmniej połowy.



Tak naprawdę to jestem szczęśliwy. Jeżeli nie tym, co teraz, to tym co będzie, bo musi być, bo chcę i do tego dążę. Nieustannie krocząc w deszczu marzeń, wpadam w kolejną z kałuż transcendentalnej przyszłości. Ups. Zapomniałem parasola. Zapomniałem, bo tego właśnie chciałem. Krople deszczu spływają po całym moim ciele, zarażając je kolejnymi pragnieniami, a ja modlę się o suszę. Suszę, która istną powódź imaginacji zamieni w Saharę empirycznego poznania.

1 komentarze:

Unknown pisze...

Jesteś tak transcedentalnym i anhedonistycznym jednorożcem, że aż słownik nie ma Cię w spisie wyrazów. :)

Prześlij komentarz

 
 
Copyright © HIPSTERAUS
Blogger Theme by BloggerThemes Design by Diovo.com